Dzisiaj bardzo bardzo osobiście. Chyba nawet za bardzo. Zastanawiałam się ostatnio nad pojęciem wiary. Uczę moje dziecko 'Aniele Boże'. Uczę jak się ma przeżegnać, zachowywać w kościele i że w ogóle powinno do tego kościoła chodzić. Mój syn wie, co znaczy umrzeć, być pochowanym. Wie co to dusza i ciało. A przynajmniej dużo o tym rozmawiamy. Tak jak o aniołkach i niebie. Temat niejako sam wszedł do kanonu naszych rozmów rodzinnych.
Jako dziecko wierzyłam. Mocno. Ale była to wiara w magię, wiara ludyczna, wynikająca z fascynacji obrzędami, fantastycznymi opowiadaniami głównie ze Starego ale też Nowego Testamentu.
Dużo o tym myślę od kilku tygodni. Powiedziałam niedawno komuś "Proszę pokładać ufność w Bogu!". Było to dla mnie naturalne, wypłynęło z serca. Bo przecież dla katolika to powinno mieć największe znaczenie. Ufać Bogu! W jego mądrość i wiedzę w to, co dla nas najlepsze!
Inną osobę zapytałam, czy by się za mnie modliła gdybym odeszła pierwsza.
Ja bym się nie modliła. Myślała - tak, ale modliła? Nie wiem czy to co robię można nazwać modlitwą. Raczej wątpię.
Zmierzam do tego, że ludzie, którzy WIERZĄ, którzy pokładają ufność w Bogu mają podporę, oparcie na którym mogą się wesprzeć. Zazdroszczę im tego, gdyż łaska prawdziwej wiary nie została mi dana. A może jej po prostu w sobie nie wytworzyłam, nie wypracowałam? Jestem trochę jak niewierny Tomasz - jak nie zobaczę, chyba nie uwierzę!
Zastanawiam się nieraz patrząc na ludziach będących na niedzielnej mszy, czy też tak mają!? Ile w tym co robią jest prawdziwej wiary a ile przyzwyczajenia czy po prostu wiary w to, że tak wypada robić, że to tradycja!? Czy w ogóle się nad tym zastanawiają?